W początkach wojny na Bałtyku nasi podwodniacy stracili okazję, by zatopić przynajmniej jeden ważny cel -niszczyciel niemiecki "Friedrich Ihn". Nasi dowódcy mieli przykazane, by strzelać torpedami oszczędnie, przez to pojedynczo, zamiast salwą (wachlarzem). ORP "Sęp" trzymał się niestety sztywno tych wytycznych i wystrzelił do niemieckiego okrętu tylko pojedynczą torpedę z rufowego aparatu. Ta chybiła, nasz a okręt w kontrataku omal nie został zatopiony. Gdyby wystrzelił całą salwę 4 torped "wachlarzem" z rufy - pewnie zatopiłby przeciwnika.
Przy słynnym zatopieniu "Rio de Janeiro" kpt. Grudziński też był nazbyt "oszczędny" - strzelił trzy pojedyncze torpedy po kolei, co niepotrzebnie wydłużyło pobyt "Orła" przy samym statku. Gdyby po uprzedzeniu załogi statku wystrzelił od razu 2-3 starannie mierzone torpedy, statek szybko by zatonął. Nasz kapitan musiał nadal mieć w głowie ścisłe przedwojenne wytyczne, może i Brytyjczycy wymagali tego samego, choć nie znalazłem nic, co by na to wskazywało.
Dopiero 10 kwietnia 1940 r. "Orzeł" strzelił 2 torpedy, by pozbyć się natrętnych patrolowców. Nie udało mu się zatopić "V-705", ale przynajmniej wtedy uszedł cało.
W dalszej fazie wojny nasi podwodniacy z innych jednostek odeszli od tych sztywnych przedwojennych reguł i strzelali przeważnie całe salwy, bo tak robiły i inne okręty sojusznicze. To przyniosło większe sukcesy "Sokołowi" i "Dzikowi".
Ciekawe, że okręty Amerykanów na początku wojny w grudniu 1941 r. na Pacyfiku też dostały podobne "oszczędnościowe" rozkazy, by nie wystrzelały torped za szybko. A skutek? Tylko ci z dowódców, którzy złamali ten rozkaz, odnieśli w pierwszych patrolach jakieś sukcesy.
Edytowany przez ted dnia 12-02-2009 12:20
Możliwe, że pierwsza z trzech strzelonych przez "Orła" do "Rio de Janeiro" torped wcale nie chybiła (statek przecież zmuszony rozkazem stał), tylko zawiódł jej zapalnik - mogła nie wybuchnąć przy uderzeniu o cel. Takie wypadki zdarzały się w wojnie obu stronom nawet często, a brak wybuchu był zazwyczaj odbierany jako pudło.
Najsłynniejszy niemiecki as -Otto Kretschmer, wkradał się do środka konwoju i strzelał do celów torpedy pojedynczo, chcąc zniszczyć lub uszkodzić jak najwięcej jednostek. Trafiony i uszkodzony statek i tak miał nikłe szanse, gdy atakowało "wilcze stado", bo przeważnie trafiał się następny kapitan U-boota, który dostrzeliwał pechowca. W przypadku początkowej fazy wojny, gdy eskorta nie miała radarów, ta taktyka miała sens. Potem jej raczej zaniechano, gdy radary samolotów i okrętów eskorty skomplikowały samo podejście U-bootów pod konwój i musiały one strzelać całe salwy na znacznie dalszy dystans.
Strzały pojedyncze warto było niekiedy oddawać do celów mniejszych, z bliska i w łatwiejszych warunkach do trafienia. Zawsze jednak istniało ryzyko, że torpeda nie wybuchnie przy wadliwym zapalniku, albo "zwariuje" przy defekcie żyroskopu i zacznie zataczać kręgi. Wtedy cały atak trzeba było ponawiać, a to bywało już trudniejsze, gdy wróg się zorientował i zaczynał mnożyć uniki.
Podobno jakis U-boat zoatał zniszczony po wpłynięciu w konwój tak jak Kretschmer ;po ostrzelaniu atylerią kilku statków i eskortowców - dokładnie piszą o tym w "Swój czy wróg" Paula Kempa jednak nie mam tego przy sobie i nie mogę sprawdzić. To jest właściwie książka zawierajaca całą"Litanię" pomyłkowych ataków i zatopień podczas WW2.
Pamiętaj, że taktyka Otto Kretschmera - wpływania na powierzchni do środka konwoju i jednoczesnej salwy oddawanej do kilku celów z powierzchni była dobra na rok 1940 i jeszcze początek 1941 r., gdy alianckie okręty nie posiadały radarów. Gdy już je miały, mogły zlokalizować znacznie sprawniej przeciwnika. Taktyka Kretschmera i tak była ryzykowna i wymagała stalowych nerwów - trafiony tankowiec mógł w nocy stanąć w ogniu i oświecić U-boota lepiej niż reflektorem.