Poszukiwaniem skarbów zajmuje się pan już od ponad trzydziestu lat. Jak to się zaczęło?
- Kiedy miałem 14 lat, mój ojciec podczas robót budowlanych w Gdyni wykopał pordzewiałą szablę i kawałek rakietnicy. Podarował mi te rzeczy. Od tego czasu zacząłem poszukiwania na własną rękę. Zaczęły mnie interesować schrony, stare cmentarze, lasy oraz wzgórza wokół Gdyni. Stałem się w końcu posiadaczem największej kolekcji białej broni. Prawdę mówiąc był to potężny zbiór złomu. Ale dla mnie wówczas była to przepiękna kolekcja. I do dziś miło to wspominam. Potem była szkoła średnia. Później podjąłem studia na architekturze. W efekcie jednak zostałem artystą kowalem. W kręgu moich zainteresowań nadal jednak pozostała historia, architektura i sztuka.
Pierwsza poważna wyprawa w pańskim życiu?
Miałem 17 lat i dopiero zaczynałem nurkować, kiedy nadarzyła mi się okazja, aby zejść na "Gustloffa". Mój serdeczny przyjaciel, dużo starszy ode mnie, studził moje zapały poszukiwacza wielkich skarbów: "Marek, jeśli chcesz zejść tam na sportowo, to schodź. Poza tym nie masz tam, po co iść". Dlaczego? Wtedy opowiedział mi, że był jednym z pierwszych nurków, którzy już w 1946 roku, schodził na "Gustloffa" w ramach inwentaryzacji wraków na Bałtyku. Wrak już wtedy miał nacięcia zrobione palnikami. Podchodziły do niego łodzie podwodne i penetrowały. Kto to robił? - trudno powiedzieć. Czego szukano? - też trudno dziś to ustalić. Może faktycznie była tam bursztynowa komnata. To wszystko jest możliwe. Według moich obliczeń bursztynowa komnata ma 169 hipotetycznych miejsc lokalizacji. Mogła być na tym statku. Jeden z marynarzy niemieckich, opowiadał, że widział, jak potężne skrzynie znoszono na "Gustloffa". Rewelacje te przedstawił w swojej książce, w której opowiadał również, że komnata została zatopiona w bagnach niedaleko Królewca. Kiedyś natomiast włączyłem telewizor i zupełnie przypadkiem natknąłem się na wypowiedź człowieka w naciągniętej kominiarce na twarzy, który z Narodowego Muzeum w Berlinie, gdzie pokazał 5 wielkich tafli bursztynowych. Mówił, iż znalazł bursztynową komnatę, a odstąpi ją temu kto zaoferuje mu najlepszą cenę. Wypowiadał się również dyrektor muzeum i eksperci potwierdzający autentyczność tafli. Nikt ze znajomych tego programu nie oglądał. Pojechałem, więc do Berlina, rozmawiałem z dyrektorem, ale okazało się, że nic więcej na ten temat nie wiadomo. Od tego czasu nikt w tej sprawie też nie zajął konkretnego stanowiska. Czy komnatę odnaleziono, czy nie? - nadal pozostaje wielką tajemnicą.
Którą ze swoich wielu wypraw nazwałby pan najciekawszą?
W zasadzie wszystkie są bardzo ciekawe. Jedną z ciekawszych była wyprawa do starej kopalni na południu Francji. Szukaliśmy tam złota po nazistach. Doszliśmy z kolegą do kopalni, w której wszystko było podstemplowane drewnianymi elementami. Coś nagle zatrzeszczało. Przewróciłem się, kolega na mnie. Wtedy zwalił się na nas strop. Przygniatała nas cała masa kamieni. Z jednej strony wystawały nogi, a z drugiej głowa. Nie mogliśmy się wydostać. Wydawało nam się, że byliśmy tam jedenaście dni, a spędziliśmy raptem trzy doby. Obłożeni kamieniami, nie mieliśmy szans na ratunek. Ciężko się oddychało. Piliśmy to, co skapało ze ścian. Poprzysięgli sobie przyjaźń na drugim świecie. Przecież nikomu nawet nie zostawiliśmy informacji dokąd się wybieramy. Z pomocą przyszła nam sama natura. Zaczęło mocno padać, potężne ulewy rozmyły piaski, które znalazły się między kamieniami. I wtedy udało się nam wyjść. To był jednocześnie największy skarb, jaki udało mi się uratować przed zagładą - życie. Kolega nigdy więcej już nie szukał skarbów. Zaszył się w Bretanii, we Francji, gdzie kupił sobie malutki domek i praktycznie z nikim nie utrzymuje kontaktów.
Czy ma pan stała grupę ludzi, z którymi zawsze wybiera się na poszukiwania?
Mam taką stałą grupę praktycznie od 14 lat. Liczy ona 7 osób. Co pewien czas spotykamy się, każdy z nas przygotowuje oddzielne tematy poszukiwań i wypraw. Mieszkamy daleko od siebie - jest człowiek z Ameryki, z Australii, jest Anglik, dwóch Niemców, Holender i Polak. Tylko małe grupy mogą zdać tu egzamin. Tematy, o których rozmawiamy są dla nas poszukiwaczy skarbów bardzo intymne, niektórzy mówią: niebezpieczne. Tu liczy się zaufanie, poczucie bezpieczeństwa. Często znajdujemy się w ekstremalnych sytuacjach, i tu zdajemy egzaminy. Człowiek jest najważniejszy.
Poszukiwał pan skarbów na całym świecie, pracował z bardzo sławnymi ludźmi...
Pracowałem dla J. Costeau, kiedy jeszcze żył. Z tego czasu pozostała mi praktycznie przynależność do fundacji amerykańskiej J. Costeau, którą prowadzi obecnie jego córka. Kiedy był jeszcze Mur Berliński i Polska nie była wolnym krajem, byłem kierownikiem wszystkich grup eksploracyjnych na tzw. Wschodnią Europę. Naszym głównym sponsorem był J. Costeau. W momencie, kiedy go zabrakło, zaczęła się praca dla Fishera w Ameryce i dla kilku innych bardzo znanych osób, które dorobiły się wielkich majątków na skarbach. Niestety ja nie...
Czy w swoich poszukiwaniach natrafił pan może na ślady legendarnego skarbu Barbarossy?
Ze skarbem Barbarossa wiążę się przepiękna legenda. Barbarossa podobno ze swoich zamków w momencie szczytów swojego bogactwa i władzy wywiózł 10 wozów załadowanych skarbami. Do każdego wozu zaprzężonych było 10 koni. Było również 100 rycerzy, którzy eskortowali skarb. Barbarossa z wyprawy ponoć powrócił sam. Kiedyś w okolice południowych Niemiec pojechaliśmy wspólnie z żoną i córkami. Dołączyli do nas przyjaciele z Anglii i Francji. Razem szukaliśmy skarbu. Przez cztery miesiące przewracaliśmy wszystkie skały, każdy kamień, i nic nie znaleźliśmy. To był przepiękny urlop i wspaniała zabawa. Moje dziewczyny nauczyły się historii, to zresztą jest najwspanialszy sposób uczenia się jej. Dziewczyny zresztą bardzo dobrze mówią po Polsku, chociaż tu nie mieszkamy.
Wróćmy jeszcze na chwile do poszukiwań na innych kontynentach. One szczególnie rozpalają naszą wyobraźnię. Czy poszukiwał pan skarbu Inków w Ameryce Południowej?
Akurat skarbu Inków nie musimy poszukiwać gdzieś daleko. Mamy swój skarb Inków Polsce. W Pieninach na starym zamczysku. W całą tę historię była zaplątana rodzina Beneszów. Przed wielu laty bodajże w 1723r., jeden z młodszych szlachciców węgierskich musiał ratować swoje życie ucieczką. Uciekł, więc z konkwistadorami do Ameryki Południowej. Miał rabować i bogacić się. Jednak nie potrafił w ten sposób żyć. Miał dobre i przepiękne słowiańskie serce, więc Inkowie zaczęli mu ufać. Poza tym zadłużył się w młodej dziewczynie, a ona w nim. Rodzina pobłogosławiła ten związek. Dopiero później wydało się, że są oni przodkami rodziny królewskiej. Kiedy okazało się, że nad rodziną zawisło niebezpieczeństwo, postanowił zabrać wszystkich i tym razem ucieczką do ojczyzny ratować głowy najbliższych. Niestety, po drodze zamordowana została jego wnuczka, zięć i żona. Do zamku dotarł sam, tylko z wnukiem. Zmienił mu nazwisko i oddał na wychowanie do innej rodziny. W ten sposób uratował mu życie. Natomiast tajemnice skarbu Inków przywiezionego w całości, czy też tylko w części schował zapisując jego tajemnicę węzełkowym inkaskim pismem, w ołowianej tubie. Tubę umieścił pod trzecim schodem na ganku, prowadzącym do głównego wejścia. W 1946 r., kiedy cała ta historia wydawała się nieprawdopodobna, a wszystkie ślady zatarte na zamek przyjeżdża młody Andrzej Bebesz. Jest świeżo po egzaminach adwokackich, doskonale zna historię swojej rodziny. Odszukał dokumenty, które potwierdziły jej prawdopodobieństwo. Przyjechał więc w asyście ówczesnej milicji, odciągnął stopień i znalazł ołowianą tubę. A w niej pismo węzełkowe. Nikt tego pisma nie potrafił tu odczytać, ale do tego miejsca, część legendy się zgadza. Benesz udzielał się w polityce, nadal jednak nie zapominał o legendzie. Kiedy nadarzyła się okazja popierał grupę studentów, (potajemnie ją finansując), która wyjechała do Ameryki Południowej. Próbowałem odnaleźć ślady związane z tym skarbem. Tak się dziwnie składa, że z tych studentów nikt nie wrócił do Polski. Ślad po nich zaginął. W Warszawie została tylko jedna matka, która do dzisiejszego dnia opłakuje swoje dziecko, od którego nie ma znaku życia. Zaangażowałem się w tę sprawę, napisałem list do Muzeum Narodowego w Warszawie, bo jako mały chłopak, będąc na wycieczce, widziałem to pismo węzełkowe pod szybą. Tymczasem przed rokiem dostałem odpowiedź z muzeum, w której wyjaśniono mi, że nigdy nie mieli u siebie takiego eksponatu i nigdy, też go nie wystawiali. Tego typu dziwnych historii jest bardzo dużo.
Jaki największy skarb udało się panu w życiu znaleźć?
Największy skarb to porządny człowiek. Zresztą swoim córką, mówię to samo. W życiu nie ma nic piękniejszego niż miłość. Wszystko inne jest mniej istotne. Wydaje mi się, że ja znalazłem taką miłość, taka wspaniałą osobę. Jesteśmy małżeństwem od 27 lat. Nie wiem czy inna kobieta zrozumiałby tak swojego męża, i tyle zniosła. Ja przecież nie wypływam w morze, żeby zarobić pieniądze, czy nie wyjeżdżam w delegację. Wyjeżdżam z domu po to, aby wywieźć pieniądze. W tej chwili są to wyjazdy już coraz krótsze. Kiedyś nie było mnie nawet po sześć,osiem miesięcy w domu.
Kiedy nie szuka pan skarbów wówczas zajmuje się pan kowalstwem artystycznym. Czy zdarzyły się panu jakieś wyjątkowo nietypowe zlecenia?
Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że najbardziej nietypowymi zamówieniami były pasy cnoty. Taka była moda - robione ze srebra, wyściełanego futerkiem aby nie obcierały. Nawiasem mówią był to największy interes mojego życia - seryjna produkcja. Wtej chwili zabieram się do projektowania 6 tys. metrów bieżących balustrad oraz 6 potężnych bram, w stylu rokoko dla pewnego szejka w Iranie. Projekt ma być gotowy do końca marca. I wtedy będzie możliwa następna wyprawa.
Jaki cel ma obecna pana wyprawa do Polski?
- Byłem w Królewcu, na Śląsku, pod rosyjską granicą. Jeżdżę teraz śladami templariuszy w Polsce. Jest to najnowszy temat, który pasjonuje mnie już co prawda od 7 lat. Opracowuje materiały do nowej książki o templariuszach. Przygnało mnie również do Gdańska nasze stowarzyszenie "LATEBRA". Szukamy ORP "Orła" - łodzi podwodnej, dumy i chwały wszystkich Polaków, oraz polskiego oręża. To mój największy konik. Od 20 lat badam wszelkie ślady i tropy po tym okręcie. "Orzeł" w trakcie II wojny wylądował w Anglii i stąd wypływał na patrole na Morzu Północnym. Niestety z któregoś z tych patroli już nie powrócił. Przez 16 lat przekopywałem dokumenty, odwiedziłem praktycznie wszystkie państwa, które były w jakikolwiek sposób związane z "Orłem". Największa dokumentację znalazłem o dziwo w Chicago. W momencie, gdy uznałem, że mam już wszystkie możliwe lokalizacje "Orła", wybrałem prawdopodobne pozycje geograficzne. Pozostaje nam teraz zebrać trochę środków i odwiedzić te wszystkie miejsca. Ustalić, czy "Orzeł" wpadł na minę, czy został storpedowany? Dysponujemy sprzętem do poszukiwań podwodnych, mamy przygotowany statek z załogą, grupę poszukiwawczą, wszystkie ważne informacje dotyczące okrętu. Mimo wszystko, ciągle brakuje nam skromnej sumy pół miliona dolarów. Są to koszty paliwa, opłacenia załogi na statku oraz wszelkich zezwoleń na Morzu Północnym.
DZIĘKUJĘ ZA ROZMOWĘ
ELŻBIETA PRZYGODA