Po tragedii do której w roku 1964 doszło na ORP "Sęp", oficerowie pionu politycznego Ludowego Wojska Polskiego tłumaczyli zdumionym marynarzom, że dobrze się stało, iż okręt był wyprodukowany w stoczni holenderskiej, a nie radzieckiej (w tym czasie Marynarka Wojenna posiadała dwa okręty podwodne produkcji ZSRR). - Rozumiecie, że taka informacja, byłaby wodą na młyn imperialistycznej propagandy - mówili politrucy - Ponadto podważałaby zaufanie do radzieckich towarzyszy.
Mieszanka wybuchowa
3 grudnia 1964 ORP "Sęp" wykonywał pozorowane ataki torpedowe. Wskutek sztormu ćwiczenia przerwano. Nadszedł rozkaz obrania kursu na Świnoujście. I wtedy przez jeden z zaworów doprowadzających świeże powietrze dostała się woda. Wydano więc polecenie zmiany systemu wentylacji. - Silnik spalinowy obracał śrubę napędową i jednocześnie wirnik silnika elektrycznego, który pracował jako prądnica - tłumaczy przyczyny tragedii kmdr ppor. Jerzy Gucki, który tamtego dnia był zastępcą dowódcy okrętu podwodnego ORP "Kurp". - Wytworzona energia zasilała pracujące urządzenia elektryczne, a jednocześnie ładowała akumulatory. Z akumulatorów w czasie ładowania wydziela się wodór, gaz tworzący z tlenem mieszaninę wybuchową. Dlatego też bateria akumulatorów musi być intensywnie wentylowana.
Na "Sępie" postanowiono akumulatorów dalej nie ładować. Elektryk otrzymał polecenie utrzymania wielkości prądu wzbudzania niezbędnej do funkcjonowania urządzeń. Szyby wentylacyjne zalewała przedostająca się do kolektora ssącego woda, toteż wydano polecenie, by je zamknąć, a powietrze zasysać przez włazy komunikacyjne w kiosku. Wnętrze zaczęło przenikać mroźne powietrze. Wachtowemu w II przedziale, gdzie znajdowała się bateria akumulatorów, zrobiło się zimno, więc przymknął właz. Tymczasem w komorze zaczął gromadzić się wodór.
Eksplozja
O godzinie 19.22 na "Sępie" nastąpił wybuch. Przedziały pierwszy i trzeci meldowały o sytuacji. Przedział II milczał. Marynarze na próżno usiłowali otworzyć zablokowany właz. Udało im się jedynie nieznacznie go uchylić. Przez szparę ujrzeli jaskrawofioletową łunę. Z wnętrza dobiegał jedynie słabnący głos jednego z podoficerów.
- Uważam, że podoficerowie sam wybuch przeżyli. Zginęli dopiero w pożarze - powiedział "Dziennikowi" kmdr Stanisław Wielebski, członek komisji badającej przyczyny tragedii. - Gdyby na okręcie były palniki, można by było podjąć skuteczną akcję ratowniczą.
W tym momencie dowódca okrętu wydał najtrudniejszy rozkaz swojego życia - uszczelnić przedziały! Marynarze przedziału I (torpedowego), oddzieleni palącym się przedziałem II od pozostałej części okrętu, opuścili stanowiska przez właz pokładowy. Ostatni marynarz zamknął za sobą stalową pokrywę, odcinając ostatecznie przedział II, w którym pozostało ośmiu marynarzy.
- Odebraliśmy sygnał SOS - wspomina kmdr ppor. Gucki. - Od pozycji "Sępa" dzieliło nas trzy godziny drogi. Łączność rwała się i nie wiedzieliśmy jak pomóc kolegom z "Sępa". Szalał sztorm. Nawet zbliżenie dwóch jednostek było niewykonalne, a co dopiero myśleć o przejściu marynarzy z pokładu na pokład. Mimo to ruszyliśmy na pomoc. Kiedy doszliśmy na pozycję, "Sęp" płynął już w kierunku Świnoujścia.
Kiedy ok. godz. 0.00 wszedł do portu, w przedziale II pożar szalał nadal. Ostatnich nieżyjących marynarzy wyciągnięto po 24 godzinach.
- Nam dopiero rano pozwolono podnieść kotwicę i wejść do portu - wspomina kmdr ppor. Gucki. - Bandera "Sępa" była na flagsztoku rufowym opuszczona do połowy. To znaczyło, że wśród załogi były ofiary śmiertelne. Gdy znalazłem się przy okręcie, jego kadłub był jeszcze gorący.
Siła wybuchu
- Ciała marynarzy uległy w dużym stopniu zwęgleniu - powiedział "Dziennikowi" oficer polityczny, który widział dwie ofiary z "Sępa". - Istniała jednak możliwość wizualnej identyfikacji. Było to dla mnie doświadczenie wyjątkowo bolesne, bo osobiście znałem jednego z nich. Bez trudu go poznałem.
Po tej tragedii załogi okrętów podwodnych poddano ostrej "politycznej obróbce".
- Politrucy próbowali nam wytłumaczyć, że nie powinniśmy rozpowiadać o tym, co zaszło na "Sępie", bo to byłaby woda na młyn rewizjonistów - wspomina kmdr Gucki. - Co ciekawe, już nazajutrz w radiu Wolna Europa złożono kondolencje rodzinom ofiar.
- Na okrętach podwodnych nie obawialiśmy się politruków, oni zawsze byli bardziej podwodniakami niż oficerami politycznymi - twierdzi kmdr Wielebski. - Za to trzeba było uważać na "canarisów" (admirał Wilhelm Canaris - szef Abwehry, niemieckiego wywiadu wojskowego [1] - przyp. H. P.), czyli oficerów kontrwywiadu, którzy nawet w zwykłej awarii wietrzyli sabotaż lub spisek.
Otworzyć trumny
Dwaj marynarze: starsi bosmani Henryk Kalinowski oraz Czesław Wawrzyniak zostali pochowani na oksywskim cmentarzu.
Rodzinom na mogiłach nie wolno było umieścić stopni wojskowych, nie mówiąc już o okolicznościach w jakich zginęli. Na okręcie zginęli także: bosmanmaci Edward Zajt, Jan Zaprzałka, oraz w stopniu mata: Piotr Cellary, Jan Motyl, Józef Kasiński, Piotr Wrodarczyk. Ich ciała rozwieziono po kraju, w rodzinne strony zmarłych. Do każdej trumny przydzielono oficera politycznego, który miał czuwać nad właściwym przebiegiem ceremonii pogrzebowej. Nie obyło się bez dramatycznych scen. Na jednej ze stacji PKP czekał zrozpaczony ojciec marynarza uzbrojony w siekierę. Chciał otworzyć ocynkowaną trumnę, by na własne oczy przekonać się, że przywieziono jego syna. Tylko dzięki szybkiej reakcji zawiadowcy stacji nie doszło do dramatu. Kolejarz zdołał przekonać mężczyznę, że zwłoki zostaną przywiezione innym pociągiem. Ojciec czekał... Tymczasem trumnę wyjęto na kolejnej stacji.
Trumny były przeważnie wystawiane w miejscowych kościołach. To bardzo irytowało oficerów politycznych. Rodziny bez konsultacji z wojskiem załatwiały księży, msze i oprawę pogrzebu. Politrucy mieli twardy orzech do zgryzienia. Bo jeżeli w pogrzebie brał udział ksiądz, to czy zmarłemu w ostatniej drodze powinna towarzyszyć kompania honorowa? Jeżeli przed trumną niesiono krzyż, to czy sztandar lokalnej jednostki wojskowej powinien być prezentowany przed krzyżem, czy za nim [2]?
- Zachowania oficerów politycznych niezwykle nas irytowały - mówi kmdr Gucki. Na okrętach podwodnych zapanował klimat sprzeciwu. Krytykowano dowództwo, rząd, partię. Zupełnie tak, jak w znanym filmie fabularnym "Das Boot". Dostrzegam tutaj pewną analogię w zachowaniu podwodniaków, bez względu na ustrój.
Śledztwo
Po tragedii powołano komisję dochodzeniową. W jej skład weszli komandorzy: Bolesław Romanowski, Bronisław Szul, Kazimierz Tarasiewicz oraz Stanisław Wielebski.
- Pierwsza odprawa u naczelnego prokuratora nie była przyjemna - wspomina kmdr Wielebski. - Wstępne słowa prokuratora brzmiały: "Są zabici. To nie może ujść na sucho. Muszą być ustaleni winni i muszą być skazujące wyroki, a dochodzenie nie może trwać długo". Komandor Romanowski poprosił mnie o rzetelne ustalenie przyczyn tragedii bez sugerowania kto zawinił. "Tę kwestię rozstrzygnie sąd" - zaznaczył. Wiedzieliśmy, że mamy w nim wsparcie. Wiedzieliśmy, że hamował zapędy prokuratora. Nie udzielał nam rad. Przede wszystkim pouczał jak należy uodpornić się na naciski z zewnątrz.
Po tragedii prokurator na trzy miesiące aresztował jednego z młodych oficerów Sępa. Komisja ustaliła jednak, że był niewinny.
- Ustaliliśmy, że doszło do zaniedbania [przestrzegania - St_Wr] przepisów, których na okręcie podwodnym należy bezwzględnie przestrzegać - powiedział nam kmdr Wielebski. - Nie była przestrzegana instrukcja wentylacji baterii. Akumulatory są zawsze potencjalnym ładunkiem wybuchowym. Nawet mały akumulator zasilający radiostację potrafi wyrwać zaryglowany właz okrętowy, co miało już miejsce w przeszłości.
Tajny wyrok
W 1965 r. Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni wydał wyrok na trzech członków załogi "Sępa". Jaki? Nie wiadomo. Udało mi się jedynie ustalić, że wydano wyroki niewielkie, w zawieszeniu. Jeden ze skazanych odwołał się do wyższej instancji sądu. Zarzuty a także uzasadnienie wyroku nadal objęte są klauzulą "tajne".
- Nic nie mogę w tej sprawie powiedzieć - oświadczył kmdr por. Lucjan Bagiński, prezes Wojskowego Sądu Garnizonowego w Gdyni. - Nie mamy akt tej sprawy, ale nawet gdybyśmy je posiadali, to bylibyśmy nadal zobowiązani do zachowania tajemnicy.
Okręt remontowano ponad rok. Po tym czasie zaproszono rodziny ofiar na pokład, by zapoznały się z warunkami jakie panują na jednostce, zobaczyły miejsce, gdzie doszło do tragedii.
- Niektórzy mieli pretensje do dowództwa MW, że pomoc ograniczono tylko do wypłacenia odszkodowania - mówi oficer polityczny. - Wiem, że w kilku przypadkach pomoc zaszła znacznie dalej. Osobiście pomogłem córce jednego z poległych, ale nie powiem w jaki sposób, bo była to dżentelmeńska przysługa.
Mimo tych żalów miłość do morza i do służby okazała się silniejsza. Syn jednego z poległych skończył Akademię Marynarki Wojennej i przez wiele lat służył na okrętach podwodnych.
Henryk Piec
Za pomoc w zebraniu materiałów do artykułu serdecznie dziękuję oficerom Bractwa Okrętów Podwodnych.
Uzupełnienia:
W służbie RP
ORP "Sęp" zbudowany został na podstawie umowy podpisanej 29 stycznia 1936 roku w Hadze.
Standardową wyporność okrętu ustalono na 1100 ton na powierzchni wody i 1500 ton pod powierzchnią [3]. Wymiary: długość 84 metry, szerokość 6,70 m, zanurzenie 4,17 m.
Siłę ognia stanowiło uzbrojenie artyleryjskie: 1 działo 105 mm, podwójne sprzężone działko przeciwlotnicze 40 mm, podwójny ciężki karabin maszynowy 13,3 mm oraz 12 wyrzutni torpedowych z zapasem 8 torped.
17 października 1938 okręt spuszczono na wodę. W czasie prób związanych z odbiorem Polacy dowiedzieli się od zaprzyjaźnionych Holendrów, że czynione są starania zmierzające do wydłużenia terminu oddania jednostki. Niemcy, przygotowując się do ataku na Polskę, chcieli w ten sposób wyeliminować okręt z walki.
2 kwietnia 1939 "Sęp" wyszedł w morze i do holenderskiej stoczni [4] już nie powrócił. Mimo sprzeciwu holenderskich inżynierów, polscy oficerowie siłą uprowadzili okręt do Gdyni.
W czasie wojny okręt został internowany w Szwecji. 24 października 1945 "Sęp" wrócił do kraju.
W dniu 15 września 1969 okręt wypisano ze stanu okrętów MW i przekazano go na złomowanie.
Identyfikatory
Mimo tragedii na "Sępie", polscy marynarze wychodzący w morze nadal nie otrzymują identyfikatorów, które mogą być wydane jedynie na wypadek wojny. Liczni oficerowie przyznają, że wydanie "nieśmiertelników" na czas wykonywania akcji bojowych, w przypadku tragedii zaoszczędziłoby rodzinom zbędnego bólu, a państwu wydatków na identyfikację ciał.
Przypisy kopisty [St_Wr]:
[1] Abwehra była raczej kontrwywiadem.
[2] Moim prywatnym zdaniem - sztandar powinien był być niesiony za krzyżem.
[3] Wyporności "Sępa" były zapewne podobne lub wręcz takie same, jak starszego "Orła", to jest: 1100 ton standard na wodzie, 1473,5 tony pełna na wodzie i 1650 ton pod wodą.
[4] Rotterdamsche Droogdok Mij.
Załoga "Sępa" z tego co czytałem miała raczej pech do socjalistycznego wymiaru nie-sprawiedliwości. Jak podaje Czsław Rudzki w "Polskich okrętach podwodnych 1926-1969" str.182 w 1951r.20 grudnia skazano 8 członkow załogi "Sępa" za "rzekome organizowanie grupy osób zamierzających uprowadzic "Sępa" do ktoregoś z państw zachodnich" no cóż takie czasy .Mogę dodać iż skazani zostali zrechabilitowani w 1957r.-po "odwilży". To raczej nie wróciło im tych paru lat ale cóż lepiej poźno niż wcale. ORP"Sęp" był bliźniakiem NASZEGO "ORŁA" ( nie tak wprawdzie znanym) ale może lepiej też naświetlić trzeba jego dzieje.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby napisać komentarz.
Oceny
Ocena zawartości jest dostępna tylko dla zarejestrowanych użytkowników. Proszę Zaloguj lub Zarejestruj się by zagłosować.
w 12 August 2005 18:32
w 14 February 2009 12:09