Co prawda znamy tylko jedno potwierdzone zatopienie jakie "Orzeł" miał na koncie - statek "Rio de Janeiro" z 8 IV 1940 r., ale sukcesem działań wojennych może być nie tylko wynik tonażowy i ilościowy. Patrząc na działania naszego okrętu z szerszej, całościowej perspektywy i używając terminologii piłkarskiej, mamy w meczu zawodników ściągających uwagę na siebie, podających i strzelających.
Odnosząc to do "Orła" mam na myśli jego działania z 10 i 12 IV 1940 r.
Po zatopieniu statku i chybieniu patrolowca, "Orzeł" został wykryty przy próbie ataku na konwój 12 IV tuż po południu, po czym atakowany i tropiony z małymi przerwami aż do 15 kwietnia. Nasza załoga odniosła ten sukces, że przetrwała dzielnie najgorsze, co więcej nie zdawała sobie sprawy, że sciągając całą furię nieprzyjaciela na siebie, ułatwi sukcesy swoim sojusznikom. Prawdopodobnie niemieckie patrolowce i samoloty tak uporczywie ścigały nasz okręt, że sojuszniczy brytyjski okręt podwodny "Sunfish" miał o wiele łatwiej - 13 kwietnia trafił i uszkodził Schiff 40 - "Schuerbeka", a dzień później bezbłędnym strzałem posłał na dno "Oldenburga" - drugi statek-pułapkę. Nie wiadomo na pewno, który z nich eskortował z patrolowcami statek "Itauri", ale być może brak patrolowców i samolotów przy statku-pułapce ułatwił przynajmniej jeden z tych ataków, a może nawet oba. "Orzeł" nieświadomie ściągnął osłonę patrolowców i samolotów "na siebie" na oba następne dni i na tym ważnym akwenie "poluzował" obronę przeciwnika. W moim odczuciu to był dodatkowy sukces działań naszej załogi (coś prawie jak "asysta" w piłce nożnej lub hokeju).
Edytowany przez ted dnia 15-03-2009 20:44
Okazuje się, że rolę fleet in being może pełnić nawet pojedynczy, stosunkowo niewielki okręt wojenny. Tak było w przypadku września 1939 roku, kiedy ORZEŁ po prostu był na Bałtyku i pływał po nim.
"Starzejący się" ORP "Wilk" miał w norweskiej kampanii nawet szansę przebić sukces "Orła". Kpt. Romanowski wspominał w "Torpedzie w celu" że wydłużający się remont uniemożliwił im wyjście w planowy rejs bojowy pod Norwegię.
Zamiast "Wilka" posłano do jego sektora HMS "Truant", który po inwazji przechwycił powracający z Kristiansandu lekki krażownik "Karlshrue" i zadał mu śmiertelny cios. Niemcy musieli sami dobić okręt. Gdy z morza przyszły podziękowania Brytyjczyków na ręce "Wilka" jego załoga "klęła ile wlezie" i trudno im się dziwić. To byłby już drugi krążownik , który "wymknął" się "Wilkowi". Pierwszym był "Admiral Hipper", który uciekł w popłochu przed "Wilkiem"na Bałtyku w Zatoce Meklemburskiej we IX 1939 r., gdy wykrył peryskop podchodzącego do ataku okrętu, jeszcze przed sforsowaniem przez Polaków Cieśnin Duńskich.
Edytowany przez ted dnia 16-03-2009 22:30
Tak zwana wyższa złośliwość losu...
Nie wiadomo co by się stało ,może akurat wdtedy "Wilka" rozwaliła eskorta albo też na "Karlsrue" nie natrafiono by -chociaż najlepiej było by gdyby to "Wilk" zatopił ten krążownik bez "coupe de grace" eskorty...
Nazwę niemieckiego krążownika zatopionego przez HMS Truant poprawnie pisze się - K A R L S R U H E. Chodzi o nazwę dużego miasta w Niemczech; oznacza ona, o ile pamiętam, "Miejsce spoczynku Karola [Wielkiego?]
Sam okręt był błiźniakiem sławnego "Koenigsberga" (Królewca!), pierwszego okrętu wojennego, zniszczonego przez pokładowe samoloty z lotniskowca. Tak się złożyło, że spośród trzech niemieckich krążowników typu K, uważanych przed wojną za nader udane, aż dwa zginęły już w 1940 roku. Trzeci, "Koeln", noszący nazwę sławnego miasta z Katedrą, miał trochę więcej szczęścia; zginął chyba dopiero w 1945 roku, szczegółów nie pamiętam.
Edytowany przez Stary_Wraq dnia 19-03-2009 13:36